Nie lubię Rezurekcji w sobotę !

img

Dawno, bardzo dawno, bo ponad pięćdziesiąt lat temu, w pewnej wiosce na Kielecczyźnie, jak co roku, przeżywaliśmy święta Wielkiej Nocy. Jako dziecko nie mogłam wtedy pojąć, dlaczego są one ważniejsze od Bożego Narodzenia i czemu dorośli traktują je z taką powagą i szacunkiem. Ale mimo to, Wielkanoc za czasów mojego dzieciństwa była czymś tak wyjątkowym i tajemniczym, że ten nastrój udzielał się i mnie.

Zawsze przy tym święcie będę wspominać strażaka Bolusia, pana Zygmunta zwanego Judaszem i pana Stasia – „kapitalistę” – nazywanego tak, bo jako jedyny w całej wsi posiadał ogromny samochód ciężarowy.

Opowieść zacznę od Bolusia. Wielki Piątek był dla strażaków wyjątkowym świętem, ponieważ przez całą noc trzymali wartę przy grobie Pana Jezusa. Był to również wielki dzień dla Bolusia, który został przyjęty do Ochotniczej Straży Pożarnej poniekąd z litości. Zawsze na wsi trafi się jakaś oferma, będąca przedmiotem żartów i głupich dogaduszek. Boluś był starym kawalerem (teraz nie rozumiem dlaczego „starym”), miał około trzydziestu laty, wzrostu około 150 cm, był lekko przy kości, tak że pas od munduru nie podkreślał jego talii. Nietrudno zgadnąć, że Boluś miał gołębie serce, kochał zbiórki strażackie, manewry nad rzeką, ale przede wszystkim kochał Wielkanoc. W Wielki Piątek, żaden strażak nie miał tak wypolerowanego hełmu, toporka i butów. Jego hełm po prostu świecił jak księżyc.

imgGrób Pana Jezusa zawsze robiono w prawej bocznej kaplicy. Nie wiem, dlaczego otaczany był on żywymi choinkami, ale widocznie taka sceneria wydawała się mroczna i tajemnicza. Oczywiście w grobie składało się figurę Chrystusa, drewnianą rzeźbę naturalnych rozmiarów. Okrywało się ją białym płótnem, a przed nią ustawiało szpaler kwiatów doniczkowych, złożony tylko z pelargonii i prymuli, ale za to utrzymany w tonacji fioletowo – białej. W Wielki Piątek, po Drodze Krzyżowej, składało się Pana Jezusa do grobu, przy którym zaciągano straż. Strażacy zmieniali się co pół godziny, ale zawsze stało ich czterech, po dwóch z każdej strony. Oczywiście stał też i Boluś.

Przypominam sobie, jak pewnego razu patrzę na niego i widzę, że zaczyna być blady tak jak płótno, którym okryty jest Pan Jezus. Dostrzegam też, że spod hełmu, po twarzy cieknie mu pot. Nie rozumiem tego, co się dzieje z Bolusiem, ale przeczuwam, że coś się wydarzy. A on stoi zamurowany, nawet nie mrugnie powieką i .....nagle zemdlał. Naturalnie spadł na szpaler kwiatów doniczkowych, zmiótł je, połamał i leży obok Pana Jezusa. Jego koledzy strażacy nawet nie drgnęli, jak straż, to straż – niczym kompania honorowa przy Grobie Nieznanego Żołnierza. Na szczęście jacyś ludzie podbiegli do Bolusia i wynieśli go na zewnątrz kościoła. Ja też wychodzę i widzę, jak strażak siedzi na murku i płacze. Stoi przy nim grupka ludzi, wachlują go, podają mu wodę w szklance, a on nic, tylko płacze i łzy ciekną mu ogromne jak ziarna grochu. Szlocha i mówi, że już pewnie nikt i nigdy nie pozwoli mu trzymać staży przy grobie. Ale Pan Jezus nigdy nie odtrąca Bolusiów i dlatego jeszcze przez kilka kolejnych lat widywałam go tam zawsze, w bocznej kaplicy. Zmarł, nie przekroczywszy czterdziestu lat, ale jestem pewna, że przechadza się gdzieś w niebiosach, w strażackim mundurze, wypolerowanym hełmie, zawsze gotowy do pełnienia straży przy Panu Jezusie.

imgZanim zacznę opowiadać o panu Stasiu i panu Zygmuncie, muszę jeszcze wspomnieć Wielką Sobotę i święcenie pokarmów. My, dzieci, ogromnie kochałyśmy ten dzień. Sami malowaliśmy jajka i przystrajaliśmy koszyki. Od nas, ze wsi, do kościoła było prawie cztery kilometry, ale nie była to wielka odległość dla naszych małych nóżek. Radośnie wywijaliśmy kolorowymi koszykami, oplecionymi bukszpanem i okrytymi białymi, wykrochmalonymi serwetami. Przed kościół wychodził ukochany ksiądz proboszcz i zawsze, gdy przychodziła nasza kolej do święcenia, zatrzymywał się, dodatkowo maczał kropidło i obficie lał do koszyków święconą wodę, nie zapominał też nigdy pogłaskać nas po głowach. Mówię „nas”, bo ze święconym zawsze chodziłam ze starszym bratem. Gdy mamy już poświęcone pokarmy, radośnie wracamy do domu. W brzuszkach nam burczy, bo ostro przestrzegaliśmy postu w Wielki Piątek i w sobotę do południa. Ale wiemy, że za chwilę, gdy pokonamy dystans około dwóch kilometrów, spotkamy podwójny zakręt na drodze i tam będzie nasz postój. Siadamy, odkrywamy serwety, wyciągamy jajka, tłuczemy je o kamienie na drodze i jemy. Potem przychodzi kolej na kawałeczek pysznej, pachnącej wiejskiej kiełbaski z równie wyśmienitym chlebem. Dla nas to prawdziwa uczta, a smakuje to wszystko niczym miód. Posileni, zadowoleni wracamy do domu, jeszcze z prawie pełnymi koszykami, bo przecież ten pokarm będzie jedzony dopiero w Wielkanoc, po powrocie z Rezurekcji. W sobotę w domu jest tylko żur z ziemniakami i śledzie. Uczta czeka nas jutro.

Teraz kolej na wspomnienie o Panu Stasiu – „kapitaliście”. Dwa razy w roku, w Wielkanoc i Poniedziałek Wielkanocny, wynajmował on swój ciężarowy samochód jako środek transportu dla podwiezienia prawie połowy wsi do kościoła rano, na Rezurekcję. Od dorosłej osoby brał jakieś tam grosze, a dzieci jechały za darmo, bo pan Stasio bardzo je lubił. Pamiętam te poranki, kiedy z trudem przecierałam oczy, ale na szczęście mamusia pomagała mi się ubierać. Zawsze zakładałam w ten dzień śnieżnobiałe rajtuzki, brązowy płaszczyk z aksamitnym kołnierzykiem i białą chusteczką wiązaną pod brodą. Wtedy nie było takich ubrań dla dzieci jak dziś, ani czapeczek, ani kapelusików, nie mówiąc już o butach. Ja miałam takie śmieszne, czarne, sznurowane trzewiczki. Wówczas wydawało mi się, że prezentowałam się uroczyście i elegancko. Teraz, patrząc na zdjęcie z tamtych czasów, stwierdzam, że wyglądam jak dziecko z sierocińca, takie trochę smutne, brzydkie kaczątko. Ale wtedy czułam się jak księżniczka, a białe rajtuzki i biała chusteczka uskrzydlały mnie.

imgWychodzimy z domu, jest jeszcze całkiem ciemno. Pan Stasio mieszka parę domów dalej. Drogą idzie już dużo ludzi. Dochodzimy do samochodu, a właściciel radośnie wita wszystkich. Oczywiście ubrany jest w garnitur i krawat, zresztą jak wszyscy mężczyźni, udający się w ten dzień do kościoła. Podczas podróży wielką rolę będzie odgrywał mój tatuś, ponieważ jest duży i uważany za najmocniejszego mężczyznę we wsi. Samochód ciężarowy służy zazwyczaj panu Stasiowi do przewozu cegły, piasku, cementu. Nie ma oczywiście zadaszenia, tylko niewysokie burty, jest to olbrzymia, odkryta ciężarówka. Żeby się na nią dostać, trzeba przystawić drabinę. Jako pierwszy wchodził zawsze mój tatuś, stawał na platformie, śmiał się i mówił: „Dawajcie najpierw te, które nic nie ważą (pierwsze wsiadały najgrubsze), bo potem może zabraknąć mi sił” . No i drapią się baby po drabinie, te, którym idzie to słabiej, są podtrzymywane i popychane również od dołu, a tam już na górze lądują w ramionach mojego taty, który wyciąga je i stawia na platformie. Co chwilę słychać tylko „uff”, głośne sapanie, no i komentarze : „Władziu, ty to pójdziesz do nieba, któremu chłopu chciałoby się dźwigać tyle bab”.

Ja też uważałam, że mój tata jest nadzwyczajny i zawsze podziwiałam w nim spokój, siłę i dobroć. Był to najlepszy człowiek, jakiego znałam w swoim życiu i nie wątpię, że dziś przechadza się gdzieś tam, w niebiosach, zawsze gotowy do wszelkiej pomocy innym. Jeszcze nie skończyliśmy wchodzenia po drabinie. Teraz kolej na dzieci, które wskakują jak piórka, ale tatuś i tak podaje im rękę. Na końcu wchodzą mężczyźni i młodzież. Teraz musimy ustawić się na platformie. Przypomina to trochę układanie sardynek w puszcze. Stoimy w rzędach i trzymamy się pod ręce, a musimy trzymać się mocno, bo przecież w drodze do kościoła jest parę zakrętów i można wylecieć przez burtę. Ruszamy ! Jest zimno, trochę trzeba tupać nogami, ale śmiejemy się. Tylko czemu ten lodowaty wiatr tak przewiewa ? My, dzieci, zawsze jesteśmy w środku między dorosłymi, niczym kurczątka pod skrzydłami kwoki. Gdy dojeżdżamy do podwójnego zakrętu, tam gdzie zawsze podjadamy święcone, słychać głośny i wesoły krzyk : „Uwaga ! Trzymać się !” , ale na szczęście nikt nigdy nie wypadł w tym miejscu.

W szoferce ciężarówki były jeszcze trzy siedzenia i pan Stasio sadzał tam ze dwie staruszki, ale zawsze znalazło się też miejsce dla jakiejś wyjątkowej, młodej krasawicy –ot, jedna z drobnych, męskich słabostek. Pan Stasio po paru latach przeprowadził się pod Jędrzejów, ale spotykałam go na naszym cmentarzu parafialnym w dniu Wszystkich Świętych. Zawsze wówczas szarmancko całował moją dłoń, a spotykaliśmy się chyba przez dwadzieścia parę lat, i mówił niezmiennie : „Gdybym jeszcze jeździł tym samochodem do kościoła jak dawniej, to zawsze siedziałabyś ze mną w szoferce”. Nie powiem, żeby takie stwierdzenie nie sprawiało mi przyjemności.

Ale ciągle przecież jesteśmy na ciężarówce. Gdy dojeżdżamy do kościoła, nie ma jeszcze szóstej godziny, za chwilę dopiero będzie wschód słońca. Wysiadanie z samochodu jest również śmieszne. Wiadomo, że młodzież, mężczyźni i dzieci sprawnie zeskakują z drabinki, którą oczywiście zabraliśmy ze sobą. Na końcu schodzi „ciężki kaliber”, znowu rzucający się w ramiona mojego taty, tym razem stojącego na ziemi. Niektóre kobiety spadają bezwładnie, jak stukilogramowe worki ziemniaków. Oj, silny jest ten mój tatuś, żeby wytrzymać takie bombardowanie.

Pamiętam też schodzącą z samochodu moją mamusię. Lekkie, zwinne ruchy, uśmiech na twarzy, ona nie potrzebowała pomocy przy schodzeniu, ale tatuś zawsze podawał jej rękę, chyba tylko po to, aby mogli dotknąć swoich dłoni. W jego wzroku widać było dumę i ciepło, jakby chciał się pochwalić - „patrzcie, jaka to wspaniała kobieta, ona ze wszystkim sobie poradzi”. Tak cudownie w życiu dobrali się moi rodzice. Potrafili mi dać tyle miłości, ciepła i spokoju, a dodatkowo karmiłam się ich wzajemną miłością. Ich uczucie promieniowało na nas i dodatkowo ładowało nasze akumulatory na przyszłość, abyśmy kiedyś mogli czerpać z tych zapasów.

img

Wchodzimy do kościoła, panuje w nim niezakłócona niczym cisza i wielkie skupienie. Boluś stoi na straży przy grobie, inni strażacy przygotowują baldachim, pod którym prowadzić będą księdza podczas procesji. Za chwilę się zacznie. Czekamy. W absolutnej ciszy wychodzi z zakrystii proboszcz, a za nim duża grupa ministrantów z krzyżem i kadzidłem. Podchodzą do grobu Pana Jezusa, ksiądz trzyma w rękach monstrancję, strażacy rozkładają nad nim baldachim i wyprowadzają z kościoła w uroczystej procesji. Zaczynamy wszyscy śpiewać : „Wesoły nam dziś dzień nastał – Którego każdy z nas żądał – Tego dnia Chrystus zmartwychwstał – Alleluja, alleluja”. Procesja ma trzy razy okrążyć kościół, a po powrocie już nie powinno być Pana Jezusa w grobie. O to, jak co roku, zadba pan Zygmunt. Na nim spoczywa odpowiedzialne zadanie. Stoi on poważnie pod chórem i w napięciu czeka, aż kościół opustoszeje. Pan Zygmunt swoim wyglądem przypomina trochę wnuczka Frankensteina, ale posiada dobrotliwy uśmiech. Wychodzący z kościoła Ludzie szturchają się i mówią : „Judasz już czyha na Pana Jezusa”. Gdy w środku nie ma już nikogo, Pan Zygmunt może podbiec do grobu, zarzucić sobie figurę Pana Jezusa na plecy i uciekać z nią do kaplicy cmentarnej tak, aby nikt go nie zobaczył. Był bardzo czujny, wybiegał wówczas, kiedy procesja drugi raz, ze śpiewem, okrążała kościół i chyba nigdy nie udało się przyłapać go podczas tej czynności. Po powrocie do kościoła nie zastajemy już Pana Jezusa w dawnym miejscu, widać tylko odrzucone, białe płótno. Pan Zygmunt stoi pod chórem wyprostowany i dumny, bo znów mu się udało. Wchodzący uśmiechają się do „naszego Judasza”. W kościele, zanim rozpocznie się msza rezurekcyjna, rozbrzmiewa pieśń o „Nacudji”, czyli „Zwycięzca śmierci, piekła i szatana - Wychodzi z grobu dnia trzeciego z rana – Naród niewierny trwoży się, przestrasza - Na cud Jonasza – Alleluja !” Kiedyś, gdy zapytałam pewnej kobiety w kościele, którą pieśń zaśpiewamy, odpowiedziała mi, że tę o „Nacudji” – bo przecież śpiewało się „Nacudjo nasza”. Po rezurekcji znów czeka nas wesołe wsiadanie i wysiadanie z samochodu. Bardzo dziękujemy panu Stasiowi, że dzięki niemu tak duża grupa mogła uczestniczyć w tym podniosłym święcie.

Teraz wreszcie odbędzie się wspaniałe, uroczyste wielkanocne śniadanie. Zapach marynowanej i wędzonej przez tatę szynki i wiejskiej kiełbasy. Sałatki, chleb, chrzan, jajka na twardo, które zawsze najbardziej smakują mi tego ranka. A potem różne domowe pyszne ciasta i gorące kakao. Aż trudno uwierzyć, że w skromnym, wiejskim domu może być tak wytworna uczta.

imgW wielkanocne popołudnie zawsze wraca do mnie jeszcze jedno miłe wspomnienie. Związane jest ono z okresem o parę lat późniejszym, gdy nie głaskano mnie już w kościele po głowie, i gdy miałam chyba około trzynastu lat. Zawsze błagałam tatę, żeby osiodłał mi konia i pozwolił pojeździć. Mama wówczas ostro protestowała, aby w Wielką Niedzielę nie galopować po łąkach i lasach, ale tato nie zważał na jej protesty i pomagał mi w przygotowaniach. Po paru latach mama już tak się pogodziła z tym zwyczajem, że tylko pytała, o której dzisiaj jeżdżę. Nawet wówczas, kiedy byłam studentką w Krakowie i przyjeżdżałam do domu na Wielkanoc, to już w kościele ludzie z mojej wioski pytali, czy będę jeździć. Zbiegała się młodzież i dzieci, a ja pozwalałam im siadać na mojego konia, który przechadzał się wówczas stępa. Chce się zanucić piosenkę : „Tylko koni żal”. Mnie jest żal jednak nie tylko koni, ale także tamtych czasów, rodziców, których już nie ma, tamtych świąt, ludzi, obyczajów i radosnego, beztroskiego dzieciństwa.

Parę lat temu, będąc w kościele, w mojej rodzinnej parafii, zapytałam dawną sąsiadkę, czy w dalszym ciągu wynoszą figurę Pana Jezusa wtedy, gdy procesja okrąża kościół i czy msza rezurekcyjna dalej odprawia się o wschodzie słońca. – „Msza tak, ale z figurą już robi się inaczej. Pod ołtarzem są specjalne drzwiczki i Jezus leży tam, za nimi. Obok ołtarza urządza się grób, a jak procesja wychodzi z kościoła, to Pana Jezusa chowają za tymi drzwiczkami. I znów leży tam zamknięty przez cały rok”.

Halina Kurtyka

Źródła obrazów: zbiory własne autorki, www.opel-club.com.ua, pl.wikipedia.org, www.gminaskawina.pl,sadeczanin.info,wiano.eu