Moje Boże Narodzenie
Każdy z nas nosi w sobie wspomnienie tego cudownego święta i zazwyczaj, gdy się ono zbliża, przypomina sobie czas dzieciństwa. Moja pamięć po wielu latach wraca do wczesnej młodości, może dlatego, że był to dla mnie nowy i trudny czas rozpoczęcia samodzielnego życia z dala od domu.
Nagle skończyło się miłe i sielskie dzieciństwo. Osiem lat szkoły podstawowej zostało za mną. Wakacje przed rozpoczęciem nauki w liceum przebiegły bardzo radośnie. Wtedy cieszyłam się, że wyruszam w świat z małej, spokojnej wioski do wielkiego miasta. Miałam nadzieję, że poznam nowych ludzi w nowej szkole, a także spodziewałam się, że będę mogła czytać coś więcej, niż tylko książki ze szkolnej biblioteki. Była ona, co prawda, dość duża, ale już w piątek klasie znałam je wszystkie, a przez następne trzy lata mogłam do nich jedynie powracać. Moje ulubione lektury z tamtego okresu to „Ania z Zielonego Wzgórza”, „Trylogia”, „Lalka” i powieści Gąsiorowskiego. Niektóre książki, te kończące się nie tak, jak bym sobie życzyła, pobudzały na tyle moją wyobraźnię, że dopisywałam ciąg dalszy. Do dziś pamiętam, jak moje koleżanki z zapartym tchem słuchały opowieści o dalszych losach emancypantek i spełnionej miłości Madzi.
Ale przecież ma to być opowiadanie o Bożym Narodzeniu. Jestem młodziutka, nie mam jeszcze skończonych szesnastu lat, a moja głowa jest napełniona ideałami młodości, miłości i przyjaźni. Wszystko wydaje się proste, bezkompromisowe, no bo przecież nikt mi nie powie, że śnieg nie jest biały. No i w ogóle świat jest piękny, że chce się żyć. Do dziś chyba potrafię wyrecytować „Odę do młodości”.
Internat. Mieszkam w dziesięcioosobowej Sali, przegrodzonej szafami, za którymi stoi następnych dziesięć łóżek. Mieszkamy więc właściwie w dwadzieścia osób w jednym pomieszczeniu. Do domu można było wyjeżdżać tylko raz w miesiącu, ale to rozstanie nie było dla mnie aż tak przykre, bo codziennie widywałam starszego brata, który także mieszkał w internacie niedaleko ode mnie. Ale i tak mój pierwszy, dłuższy powrót do domu na święta Bożego Narodzenia, był jakiś taki niezwykły, upragniony.
Dzień przed Wigilią wysiadam z pociągu na oddalonej od domu o ponad trzy kilometry stacji. Chcę biec przez zaśnieżone pola, do domu, do domu ! Szybko zostawiam za sobą kamieniołom, już jest początek wsi, za chwilę moja szkoła, do której, przechodząc, uśmiecham się, teraz tylko dwieście metrów i po lewej stronie w parku widzę budzący miłe wspomnienia dworek. Mijam remizę strażacką, figurę świętego Floriana i już widzę nasz drewniany płot i drewniany dom. Dym leci z komina. Pewnie we wszystkich piecach jest dziś napalone – przecież dzieci wracają. Na ganku stoi miotła.
Omiatam buty ze śniegu, otwieram drzwi na ganek, potem starannie je zamykam, drzwi do sieni, te same czynności i wreszcie wejście do kuchni. Wiem, co w niej zobaczę. Babcia przy piecu wygrzewa sobie plecy, mama jest zajęta gotowaniem, a tato prawdopodobnie siedzi koło pieca i pastuje buty. Otwieram drzwi i widzę wszystko dokładnie tak, jak przewidywałam, nawet i to, że w ich twarzach jest nie tylko radość, ale i trochę smutku, a także przyczajone w oczach pytanie „czy to jest jeszcze nasze dziecko ?” Wszystko to trwa mgnienie oka, jakby w locie zderzyły się nasze myśli i obawy. Wtedy poczułam się prawie dotknięta ich wahaniem, bo nie rozumiałam jeszcze dokładnie słów „opuścisz ojca swego i matkę swoją”.
Po przywitaniu się, już było radośnie, spokojnie i swobodnie. Babcia natychmiast stawia przede mną jakieś jedzenie, gorąca herbatę z cytryną, a mnie się nie chce jeść, jestem szczęśliwa, że znów jestem w domu, że w piecu huczy ogień, że oni są i wypytują mnie o szkołę, stopnie i internat. Widzę, że są dumni ze mnie, choć tego zbytnio nie okazują. A mnie się chce fikać koziołki z radości, energia mnie rozpiera. Już się przebieram i oświadczam, że wypucuję cały dom.
Wybiegam na podwórko, w stajni głaszczę moje konie, mam dla nich cukier w kostkach, cielęta dostają po marchewce, a psy szaleją, bo wiedzą, że gdy ja jestem w domu, to coś takiego jak łańcuch nie istnieje. W końcu udało mi się przekonać rodziców, już na zawsze, że łańcuch dla psa to najgorsza kara. Przybiegły nawet kotki ze stodoły. Siedzą teraz przy piecu, grzeją się i mruczą z zadowolenia, a w trakcie opowieści otwierają ze zdziwieniem jedno oko, jakby chciały powiedzieć: „czy to jest możliwe?” i znów drzemią.
Wtedy ten dzień przed Wigilią, te przygotowania były tak nieprawdopodobnie uroczyste i ważne. Do dziś pamiętam najcudowniejszy materac w łóżku, a była to po prostu świeża słoma w sienniku. Kąpiel w balii przy ciepłym piecu i to zanurzenie się w nowym, grubym sienniku pod ciepłą pierzyną. Wszystko wokół było jak nowo narodzone. Czyste okna, wyprane firanki, wyszorowane podłogi, wyczyszczone szuflady, wymyte kwiaty, wyprasowane obrusy, wypastowane buty i najważniejsze, wyspowiadane dusze. W dzień przed Wigilią kładłam się dość późno spać, bo wolałam wszystko skończyć, żeby potem zająć się już tylko przyrządzaniem potraw i ubieraniem choinki. Z taką błogością zasypiałam tego wieczoru, szczęśliwa, że jestem w domu, że tyle rzeczy udało mi się zrobić, że jest tak ciepło i czysto, a ten materac taki wygodny.
Wigilia. Nikt mnie nie budzi rano. Niech dziecko się wyśpi, jest u siebie, jeszcze może spać, my czuwamy nad nim. Wyskakuję z łóżka, ścielę je, rozglądam się wokół i jest mi tak bardzo przyjemnie, gdy widzę wszędzie ten połysk, te Święta. W kuchni ster dzierży mama. Wprawdzie nie podawało się u nas dwunastu potraw, ale zawsze był śledz, barszcz czerwony z uszkami, pierogi z kapustą, kapusta z grochem i kapusta z grzybami, smażony karp, kompot z suszonych śliwek, zupa grzybowa, krokiety z ziemniakami. Ten karp nigdy już nie miał takiego smaku, jak wówczas w Wigilię. Może ten dzień działa tak magnetycznie. Wszystko, co wtedy robimy nabiera czarownego wymiaru.
– Tatusiu, gdzie jest choinka ? – Wyobraź sobie, że nie ma. Miał mi ktoś przynieść, ale nie doniósł. – To skąd weźmiemy ? – Pomyślałem sobie, że pójdziemy do naszego lasu i wytniemy jakąś, tylko wybierzemy się po południu, bo wtedy już nikt nie będzie pilnował (wtedy o wycięcie drzewka z własnego lasu trzeba było się starać w nadleśnictwie, ale nikomu nie chciało się tego robić). Świetnie, czekają mnie dwie przyjemności – zdobycie drzewka i spacer do mojego ukochanego lasu, w którym już tak dawno nie byłam.
Wyruszamy. Od domu do lasu jest niecały kilometr, ale nie idziemy wsią, tylko polami i przez łąki. Ja niosę małą ręczną piłę, a tato chowa siekierkę do rękawa kufajki. Śmiejemy się, bo ta wyprawa przypomina tajną misję i musi się nam udać. – Tatusiu ! Weźmy koniecznie psy, bo w lesie, gdy wyczują kogoś, to zaszczekają. Psy niesamowicie uradowane, krążą wokół nas, merdają ogonami i co jakiś czas nadstawiają mordki do pogłaskania. Takie śmieszne dwa psy – biały nazywa się Misiu, a czarny Reks. Dochodząc do lasu przestajemy rozmawiać, nawet psy się wówczas uspokajają. Dość szybko docieramy do młodniaka ze świerczkami.
Jest z czego wybierać i po chwili mamy już drzewko najodpowiedniejsze na naszą choinkę. Ja postanawiam obejść trochę lasek, żeby zorientować się, czy gdzieś nie czyha ktoś ze służby leśnej. Myślę sobie – trzeba chyba być idiotą, żeby w Wigilię po południu stać w lesie i pilnować choinek. Wracamy. Tatuś ciągnie duże drzewko, ja nie chowam już siekierki do rękawa kurtki i piłę też niosę zwyczajnie. Na skraju lasu postanawiamy się rozdzielić. Ja mam iść przodem z narzędziami, jak gdyby nigdy nic, a tato poczeka jeszcze kilkanaście minut, bo za chwilę już zacznie zmierzchać, a wtedy nikt nie zauważy postaci wychodzącej z lasu i ciągnącej drzewko.
Docierając na podwórko widzę na ganku mojego brata, który w tej chwili przyjechał. – Czemu tak późno ? – pytam z wyrzutem. – Zasiedziałem się na lotnisku, ale udało mi się przelecieć Wilgą. Brat o niczym innym nie marzył, tylko o tym, żeby zdobyć licencję pilota. I udało mu się. Do dziś lata, szkoda, że tak daleko stąd, bo aż w Kalifornii, gdzie mieszka już ponad trzydzieści lat. – Zobaczysz jakie fajne prezenty dostaniecie pod choinkę. Zawsze potrafił mnie rozbroić. Jest taki radosny, zadowolony. Opowiadam mu o wyprawie do lasu, wpatrujemy się w pola, ale zrobiło się już tak ciemno, że prawie wcale nie widać postaci powracającego taty.
– Pomogę ci ubrać choinkę – deklaruje się radośnie – w piętnaście minut będzie gotowa. I rzeczywiście nie zajęło nam to więcej czasu, bo brat ma niesamowite uzdolnienia plastyczne i smykałkę do dekorowania. Układamy prezenty pod choinką. Cieszymy się bardzo, że udało się odłożyć coś ze skromnego uczniowskiego budżetu i kupić jakieś drobiazgi dla babci i rodziców.
Wreszcie przychodzi czas wigilijnej wieczerzy. Gromadzimy się wokół stołu. Tatuś podaje każdemu opłatek i zaczynamy składać sobie życzenia. Ten moment był zawsze dla mnie niezwykle wzruszający i uroczysty. Właśnie wtedy, podczas łamania się opłatkiem czuło się to zatrzymanie czasu i widziało drugą osobę, jej marzenia, potrzeby i życzenia. To właśnie wtedy czułam i wiedziałam naprawdę, czego życzą sobie mama, babcia, tato i mój brat. Oni też bezbłędnie odgadywali moje myśli.
Jakie to szczęście, gdy przy wigilijnym stole może spotkać się cała rodzina. Niewiele czasu upłynęło, a z pięciu osób zasiadających przy tym stole, zostałam tylko ja sama. Siedzimy przy stole. Jak zawsze przygotowany jest dodatkowy talerz dla niespodziewanego gościa, który rzeczywiście czasami się pojawiał. Gdy rozpoczynaliśmy wieczerzę słychać było pukanie do drzwi. Zrywałam się radośnie, bo wiedziałam, że to on, dumny i wspaniały dziedzic z dworku, z tego dworku, do którego uśmiechałam się, idąc z pociągu. Pan Piotr był dla mnie jak dziadek. W owym czasie dobiegał już siedemdziesiątki, ale trzymał się doskonale. Wysoki, przystojny, sprawiał wrażenie niedostępnego, ale między nami była tak ogromna nić sympatii, że mogłabym przyjść do dworku nawet o północy, obudzić go, a on i tak by się nie zezłościł. Mieliśmy bowiem wspólną pasję –konie i jazdę konną. Opowieść o dworku, naszej przyjaźni i koniach, to temat na ciepłe i wzruszające odrębne opowiadanie.
Powoli zbliża się czas wyjścia na pasterkę. Do kościoła mamy prawie cztery kilometry, dlatego wychodzimy już przed jedenastą, bo spóźniać się przecież nie wypada. Zewsząd słychać radosne nawoływania młodzieży, bo wyznaczyliśmy sobie zbiórkę przy figurze świętego Floriana. Jak miło spotkać koleżanki i kolegów z klasy. Wszyscy poszliśmy gdzieś się uczyć, ale tylko ja tak naprawdę wyjechałam, gdyż oni dojeżdżają codziennie do szkół do pobliskiego miasteczka – do Jędrzejowa.
Teraz gdy stoimy i patrzymy na siebie, wydaje się nam, że jesteśmy bardziej dojrzali, swobodni, niezależni – już nie takie wystraszone dzieci. Zebrało się około czterdziestu osób. Rozmowom i śmiechom nie ma końca. Nawet nie zauważamy, kiedy minęła godzina i już dochodzimy do celu. Jakiż piękny jest ten biały kościółek, otoczony starymi, oszronionymi teraz lipami. Wiem jak będzie w środku, gdzie stoją choinki, gdzie jest stajenka ze żłóbkiem i aniołek kiwający główką w podzięce za wrzucone pieniążki na ofiarę.
Przez tyle lat ta pasterka wyglądała tak samo, ale przecież to właśnie jest cudowne, że coś się nie zmienia, nie rozczarowuje nas i za każdym razem dostarcza głębokich wzruszeń. I ta radość, gdy zawsze rozpoczynamy pasterkę słowami kolędy – „Bóg się rodzi, moc truchleje”. Ciekawe jak by to było, gdybyś narodził się Panie Jezu w Polsce, a nie gdzieś tam daleko, w Palestynie. Przecież u nas nikt nie pozwolił by, żebyś zamieszkał w stajence. A może mamy zatwardziałe serca i w ubogim wędrowcu nie rozpoznalibyśmy Ciebie ? Po pasterce radośnie wracamy do domu.
Pod nogami skrzypi bielusieńki śnieg, a z granatowego nieba mrugają do nas tysiące gwiazd. Gdzie jesteś Gwiazdo Betlejemska ? Czy poprowadzisz nas też i od stajenki ? „Byleś za gwiazdą swoją szedł, do chwalebnego pewnie trafisz portu”. Rano w Boże Narodzenie nie śpimy długo, bo wybieramy się do kościoła, tradycyjnie, jak zawsze na sumę. Nie będzie to takie zwyczajne wyjście do kościoła, tylko wspaniały pokaz zaprzęgów konnych i sanek. Pomagam tacie ubierać konie i stroić je w paradną uprząż wyjazdową, z mosiężnymi skuwkami, kółkami i klamerkami. Przy uzdach wiążę czerwone pompony. Ostatnia, najważniejsza rzecz, to przymocowanie mosiężnych dzwoneczków. Sanie mościmy sianem, na siedzeniach kładziemy koce, a kożuchami okrywamy sobie nogi, bo w trakcie takiej jazdy może nieźle przewiewać, szczególnie gdy jest mróz.
Wyjeżdżamy z podwórka. Dzwoneczki dopiero rozpoczynają cichutki koncert, a za chwilę, gdy prędzej ruszymy, słychać je będzie wyraźnie i melodyjnie – dzyń, dzyń, dzyń. Zaczyna się saneczkowy zlot gwiaździsty, też przy figurze świętego Floriana. Skąd na wsi wzięło się tyle sanek ? Wygląda to niczym uroczysty orszak weselny – parskające koniki, dźwięczące dzwoneczki, roześmiani ludzie. Co jakiś czas kogoś ponosiła fantazja i próbował wyprzedzać jadących przed nim, ale nie było to proste, bo wszyscy woźnice ożywieni byli duchem walki. Pędził więc taki konwój dość żwawo i wyglądał trochę nierealnie, bajkowo, podobnie jak całe otoczenie. Oszronione gałęzie stwarzają wrażenie, że biel jest zwykłym kolorem drzew, aż nie chce się wierzyć, ze wiosną i latem będą miały zielone liście. Tak można wyobrazić sobie scenerię do baśni o królowej śniegu.
„W żłobie leży, któż pobieży, kolędować Małemu ...”. Jedziemy do Ciebie, Panie Jezu. Przynosimy Ci nie mirrę, kadzidło i złoto, ale nasze gorące serca, zmarznięte policzki, zziębnięte ręce i nogi. A przecież, gdy jak wejdziemy wszyscy i otoczymy żłóbek, to od naszych oddechów zrobi Ci się ciepło i będziesz mógł spać spokojnie. I chociaż od tego czasu upłynęło już wiele lat i dzisiaj do kościoła mogę podjechać wygodnym samochodem, to przecież brak mi tej pieszej drogi na pasterkę po skrzypiącym śniegu, tej jazdy sankami, dźwięku dzwoneczków i radości, która temu towarzyszyła.
Halina Kurtyka
Źródła obrazów: Tomasz Michalewicz, Muzeum w Sierpcu, Władysław Chmieliński, Wojciech Jóźwiak, Świat Obrazków