Dziadek, wnuczek i ja
(artykuł ukazał się w Magazynie Słowa Ludu nr 728, w 1973r.)
Dziadek Grzegorz szalenie lubi swojego wnuczka, Romka, siedemnastoletniego licealistę.
– Powiadam panu, sprytny chłopak, a języczek ma cięty, że tylko słuchać. No i ten, jak to mówią, horyzont u niego szeroki. Na pewno nie da się z kaszą zjeść. Zresztą zajdźmy do niego, to pan sam zobaczy. On powie o nowościach, a ja o tym dawnym Jędrzejowie, skoro chce pan pisać, jak tu przed pól wiekiem bywało...
Drogą nową, jeszcze błotnistą po ostatnich deszczach wędrowaliśmy od rozstajnych ulic, zwieńczonych studzienką i pamiątkowym obeliskiem, ku asfaltowanej ulicy, dalej torem wąziutkim kolejowej ciuchci, jakąś ścieżką „na skróty".
Już przed furtką ogrodzonego, murowanego domku, powitał nas Romek. Szelma zaraz przygadał:
– Dziadku, co tam w polityce?
– Widzisz go pan, już o polityce myśli, a lekcji chyba nie odrobił.
– E, żarty się dziadka trzymają, przejść się chciałem,
– To pokaż panu redaktorowi ten nasz Jędrzejów, ja ci pomogę.
– Niewiele tu można pokazać, bo dziadek słabo się dawniej brał do roboty – roześmiał się Romek, aż dziadka Grzegorza zatkało.
– No, no, ty dużo wiesz co robiłem. Na budowę gimnazjum chodziłem, żebyś miał się gdzie uczyć. Szpital budowałem, no i tam inne takie...
– Właśnie, tyle wszystkiego zostało z dziadkowej młodości.
– Nie kłóćmy się. Pochodzimy po mieście to zobaczysz, że zmiany zachodziły i zachodzą. Może nie tak szybko walił się ten stary
Jędrzejów, jak teraz, ale już jest inny. Chodźmy, zaczniemy od południowej strony...
Idziemy przez wzgórze, po łuku wąskotorówki. Na horyzoncie zarys łączyńskiego lasu, bliżej, w dolince nad strugą Jasionką, rząd starych i nowszych domków.
– Tam czas zatrzymał się w miejscu, ale tu, po lewej, popatrzcie!
Wierzyć się nie chce. Warzywniki tu niegdyś były zasłonięte ruderami od ul. Murawiec, od Wodzisławskiej, zwanej Partyzantów. Teraz dziesiątki pięknych willi, okolonych ogródkami pełnymi kwiatów. Asfaltowe uliczki przecinają dzielnicę nie dostrzeganą od centrum miasta.
– Ładne, bo ładne, ale ukryte za starociami, jakby kradzione – wtrąca Romek.
– Trzeba uporządkować otoczenie, zburzyć rudery przy starych ulicach, usunąć śmietnik, szumnie nazwany targowiskiem. Dokomponować dzielnicę do piękna nowo powstającego parku przy Murawcu...
– I na to przyjdzie czas – przerywa dziadek Grzegorz.
– Ze dwadzieścia lat... – ironizuje wnuczek –
– No to jak szkoły skończysz, to się za to weźmiesz – odcina się dziadek.
– A tymczasem, niech się Jędrzejów wstydzi? Tak? Niech się wszyscy budują jak chcą i gdzie chcą? O, widzi dziadziuś, co się robi tam przy ul, Głowackiego? Nowe kuce stawiają, tylko że murowane, które za kilkanaście lat będą budzić obrzydzenie, bo przy ważnej ulicy. A wielkie bloki postawi się za miastem, tak?
Wraz z dziadkiem Grzegorzem przyznajemy rację wywodom Romka. Czym bowiem szerzej okalamy miasto, tym większa pstrokacizna domków, ni to piętrowych, ni to willowych, usytuowanych gdzie popadło. Ktoś nad tym żywiołem nie panuje, nie ingeruje w prywatne ciągoty.
– Ale rynek nam się udał – powiada dziadek Grzegorz.
– Jeszcze trzydzieści osiem lat temu był na tym rynku płac targowy. W każdy czwartek pokrywał się straganami z różnością towarów. Szewcy nawet z Wolbromia I z Małogoszcza oferowali tutaj swoje wyroby. Krawcy, czapnicy, bednarze, garncarze, masarze handlarze różnego rodzaju przyciągali tu mieszkańców z całej okolicy. Harmider trwał od świtu do wieczora. Zapełniały się później restauracje i piwiarnie, a w końcu i „koza" przy magistrackim urzędzie, do której raz po raz taszczono na „wypoczynek" podpitych awanturników, nazywanych andrusami. Wygładział teraz ten rynek, ugrzeczniły się i zmalały cotygodniowe targi, przeniesione na pobocze miasta,
– Szkoda, że nie za miasto – z westchnieniem wtrącił Romek.
– Było i stare, końskie targowisko – kontynuował dziadek Grzegorz, nie zrażony zaczepką Romka.
– To tu, gdzie od szeregu lat rozłożyła się stacja benzynowa. Tam niegdyś cyrki rozpinały swe namioty, lub urządzano pokazy siłaczy, zabawy taneczne, a malcy grywali w „szmaciankę", wabieni niekiedy galopem kawaleryjskich szwadronów, skądś od Kielc wędrujących przez Jędrzejów na błonia za stawami Konieczyńskich, gdzie prowadzono musztrę szablami i lancami.,.
– Dziadku, a smrodek też taki był nad Brzeźnicą, jak teraz? – zapytał potulnie Romek.
– A chcesz, to ci powiem. Ryby w tej rzece można było łowić na przetak lub na sitko. Cała rzeczka była czysta, chociaż miejscami bajorowata, kręta, wylewna. Stawy przy młynach zasilała w wodę.
Najpierw tam, gdzie stadion sportowy Naprzodu. Bo widzisz, stadion dopiero po ostatniej wojnie wybudowano w dolinie dawnych stawów. Poruszała ta rzeczka młyny wodne, służyła dzieciarni za kąpielisko...
– To już lepiej, że mamy zalew – przerwał Romek – tylko że trzeba ten kanał zasypać, względnie do burzowca wpuścić, jak go się najpierw wybuduje.
– Buduje się kanalizację, buduje. Będą i burzowce – wyjaśnia dziadek Grzegorz i zarzuca ten temat. Najpierw trzeba zrobić porządek z ulicami. Zobacz, już przebudowują ul. Barbary. W strasznym biocie tonęła, a ma być szeroka, asfaltowana. Wygodnie połączy ul. Kielecką ze stadionem, zalewem i z całym dawnym „Piekłem" na którym staje piękne osiedle mieszkaniowe.
Wędrujemy po wybojach kamienistego podłoża, przyszłej unowocześnionej ulicy Barbary. Na poboczu dziesiątki nowych domków. Spoglądam na Romka, a ten zagaja szelmowsko:
– Łaciate hodowali, łaciato im się podoba. Co jeden to inny, jak kwiatki przy kożuchach, a przecież to ma być miasto nie tylko dla emerytów. Bloki tutaj potrzebne, komunikacja autobusowa. Bez koncepcji to wszystko, jakby zabrakło wyobraźni, że obecne peryferie miasta będą po kilku pięciolatkach stanowiły centrum Jędrzejowa, Takie ma być centrum? Oj, dziadku, dziadku, czym ty się zachwycasz?
– Błoto tu było ogromne – mówi dziadek Grzegorz, nie speszony cierpkimi uwagami wnuczka. – Zamożni mieszkali gospodarze, chociaż biedoty też nie brakowało. Ci gnieździli się nad samą rzeczką, w ozdebkach drewnianych bez podłóg. Znika ten folklor jak czysta woda ze źródeł św. Barbary w ściekowej Brzeźnicy. To tutaj – wskazuje dziadek Grzegorz na murek odgradzający źródła.
– Cudowna, lodowata woda wycieka spod jakiegoś budynku, a w gruncie rzeczy, toczy się z głębi wzgórza za miastem. Więcej jej niegdyś było. Czerpano ją wiadrami do beczek, wywożono do miasta i produkowano z niej wspaniałą oranżadę. Teraz służy dla potrzeb domowych gospodyń z pobliskich mieszkań...
Przed nami zalew urządzony na starym, kolejowym ujęciu wodnym. Za zalewem „Piekło", które dla tysięcy ludzi już stało się rajem. Dziesiątki bloków mieszkalnych, od nich w stronę centrum miasta jeszcze rzędy ruderowatych domostw, staroświecka ulica, po przeciwnej stronie porozbiórkowe gruzy, wykopy pod nową wysoką zabudowę mieszkalną.
– Szkoda, że nie mamy zdjęć dawnego „Piekła", mielibyście wyobrażenie jak wiele się tutaj zmieniło na lepsze – zachwyca się dziadek Grzegorz.
– Tu była dzielnica największej nędzy i jak dawny proboszcz powiadał „największego grzechu". Ale tutaj było też w okresie okupacji hitlerowskiej najprężniejsze i najodważniejsze środowisko oporu i walki z okupantem. Piekielne warunki życia miejscowej biedoty przez dziesiątki lat nie ulegały zmianom. Dopiero po drugiej wojnie zaczęły padać pierwsze rudery starego „Piekła", a teraz tylko jego nieliczne domki jeszcze czekają na swój ostateczny koniec.
– Zlikwidowałeś, dziadku „Piekło", zajrzyjmy więc przy sposobności do „nieba" – rzucił myśl Romek i wskazał wieże sędziwego kościoła klasztornego, widocznego zza torów kolejowych.
– Możemy. Tylko nie krytykuj staroci, które setki lat przetrwały. Klasztor ten był słynny i stary niemal jak Jędrzejów. W jego zabudowaniach istniało przez dłuższy czas seminarium nauczycielskie. To przy tej uczelni powstały pierwsze w Jędrzejowie zespoły sportowe. Na tamtejszym boisku grywali w piłkę nożną poprzednicy obecnego „Naprzodu": „Świt", „Błysk", „TUR" i inne. Tu mecze sportowe przerywane były niejednokrotnie procesjami dewotek widzących w igrzyskach sportowych tylko „zgorszenie". To też przeszłość, jak dzielnica „Piekło".Idziemy wśród starodrzewia przyklasztornych alejek, obok dawnego boiska, przy. którym ślad ogrodzenia znaczy, rząd topoli i kilka lip. Na murawie... piknik. Kilka rodzin rozpostarło koce, zastawiło je jadłem, ucztują.
– Dziadku, nie zapomnij o historii tej figurki – zagaduje Romek i wskazuje na obszerny staw przykościelny, pełen kaczek i gęsi żerujących na wodzie porosłej zieloną rzęsą.
Pośrodku stawu, na metalowych palach stoi świątek, jarzący się – podobno – wieczorem elektrycznymi lampami.
– A, to jakaś wotywa. Mówią że w tym stawie utonął piękny młodzian. Więc dla upamiętnienia zainstalowano świątka po środku zielonej topieli. Chodźmy jednak tam, gdzie życie tętni.
– Więc dziadek już nie chce wracać do przeszłości? – z uśmiechem zapytał Romek.
– Od czasu, do czasu po wspominać sobie trzeba. Na dzisiaj jednak koniec, pora do domu, bo obiad czeka. Zresztą, nie umiem opowiadać. Mój dziadek to umiał. Ech, jaki on pamiętał Jędrzejów!
Waldemar Równicki
recognita z oryginału i formatowanie - Krzysiek Maziarz