Dziękuje za publikacje tej książki ,jest to cenna pozycja która mówi nam o czasach wojny napisana tuż po niej bo w 1947 roku.Znajdują się w niej rzeczy niedopisane do końca bo myślę że profesor Artymiak dwa lata po wojnie pewnych rzeczy nie wiedział ale nie wiedziały tez rodziny o losach ofiar wymienionych przez profesora.Dlatego odważyłem się coś dopowiedzieć.Chodzi tu o ofiarę z gminy Węgleszyn
Jana Zakrzewskiego cytuję
ZAKRZEWSKI Jan, (data urodzenia nieznana), kierownik szkoły powszechnej w Oksie, aresztowany dnia 6.08.1940r., zamordowany w obozie koncentracyjnym w Buchenwald 5.08.1941.
wkleję tu tablice z obozu w Buchenwaldzie informująca o więźniu Janie Zakrzewskim
andreovia.pl/Historia/galeria/picture.php?/1220/category/46
A tu znajduje się opis zdarzenia w którym zginął mój dziadek wiem to bo przeżył kolega dziadka który widział moment nalotu i był tego świadkiem.
Za książką Józef Pribula
"Tylko raz w życiu"
W piękny słoneczny dzień 24 sierpnia 1944 roku ogłaszały syreny kilkakrotnie alarm przeciwlotniczy. Wysoko w górze w zwartych grupach bojowych szybowały szeregi lśniących bombowców. Przeleciały o wiele szybciej, na jeszcze wyższym pułapie.
- O czym myśli i co czyni teraz marszałek Goering, który zapewniał fuhrera i naród niemiecki, że nad obszarami Rzeszy nie pojawi się nigdy żaden z wrogich lotników - zastanawiałem się nieraz, kiedy na spotkanie nadlatujących bombowców nie wzbił się ani jeden hitlerowski myśliwiec.
Wracałem z prosektorium, kiedy nad apel placem przeleciał samolot. Nie zwróciłem na niego zbytniej uwagi. Mało to samolotów przelatuje dniem czy nocą? Zainteresowały mnie jednak opadające pasemka błyszczącej folii. Spojrzałem w górę. W powietrzu unosiły się ich tysiące.
Kiedy ale zjawił się nad obozem samolot, który nakreślił jasnym dymkiem jedną, a potem jeszcze drugą kreskę i odleciał, by po chwili powrócić z odmiennego kierunku i połączyć te dwie olbrzymie smugi jeszcze dwoma, pomyślałem, że coś się szykuje.
Prostokąt z dymu zawisł nad obozem jak klątwa.
Od północnego zachodu zbliżała się chmara bombowców. Wkrótce potem zauważyłem, jak kilkadziesiąt maszyn oddziela się od formacji, zatacza olbrzymi łuk i zawraca.
Kiedy świdrujący szum i odgłos werbli przeciął powietrze, rzuciłem się na ziemię, na twardy bruk apel placu. Eksplodowały pierwsze bomby. Piekielny huk, któremu towarzyszył błysk, a potem grad kamieni, obłok dymu i kurzu. Bomby spadały gdzieś bardzo blisko. Według mego zdania - koło kamieniołomu, a niektóre tuż za bramą.
- Koło kamieniołomu są koszary SS i wille naszych dowódców - pomyślałem.
Zapanowała cisza. Podniosłem się. Do patologii mam kilka skoków. Główną bramą otwartą na oścież wbiegają pierwsi przerażeni i wystraszeni więźniowie. I o dziwo ! Nikt nie wymaga zwartych pokrytych kolumn, choć koło bramy kręci się kilka oficerów SS, którzy szukają schronienia przed bombami właśnie w obozie. Wpadam w otwarte drzwi patologii.
- Co się dzieje!?
- Otwierać okna, by Ne popękały szyby !
- Uwaga na odłamki !
- Popatrz w górę! Widzisz te małe, ciemne opadające punkty?
To bomby!
- Odejść od okien!
- Kłaść się!
- Otworzyć usta!
Eksplozje oddalają się, przybliżają. Nadlatuje kolejna fala bombowców. Płoną hale Gustloff Werke… Znikły z powierzchni zabudowania oddziału politycznego, komendantury sztabu SS, adiutantury.
- Co z Gustloff? Tam pracuje 5 i pół tysiąca naszych ludzi. Zdążyli?
- A inne komanda?
Na to pytanie w tej chwili nikt nie potrafił odpowiedzieć.
Rozszalało się prawdziwe piekło. Samoloty nadlatują fala za falą. Olbrzymie fontanny strzaskanego na drzazgi drewna, cegły, kamienia wylatują z niezwykłą siłą w górę i opadają w szerokim promieniu wokół olbrzymich lejów powstałych w miejscach trafień.
Jest kilka minut po godzinie dwunastej. Minęło południe, zrobiło się bardzo ciemno. Gęsta, czarne chmara dymu i pyłu zasłoniła słońce.
Z apel placu znoszą rannych, którym starczyło sił na wydostanie się z deszczu bomb, ale nie starczyło na schronienie się w bloku czy na dotarcie do rewiru.
- Na obóz nie powinna spaść ani jedna bomba. Prostokąt z dymu jeszcze ogranicza tereny obozu. Pali się jeden z bloków. Nikt go nie żałuje. Był zagnieżdżony pluskwami.
- 2 -
A może więźniowie sami puścili go z dymem….
Koło krematorium spadło kilka bomb. Brakło tylko parę metrów, a krematorium znikłoby z powierzchni obozu. Róg budynku został uszkodzony.
- W bramę wbiegają nieustannie grupki więźniów. Wykorzystują krótkie przerwy między falami nadlatujących bombowców, zrywają się z ziemi, biegną co sił.
Koło bramy kręci się już pełno esesmanów, a na tereny przy obozowe spadają kolejne setki bomb. Ziemia drży, jakby się miała rozstąpić i pochłonąć wszystko wokół, razem z tysiącami wynędzniałych postaci, których wystraszone oczy patrzą zrezygnowanie, jakby miał nadejść dzień ostateczny.
- Taki chyba będzie koniec świata!
- Jeśli spadnie na obóz kilka bomb, baraki spłoną jak słoma, a my razem z nimi.
- Ale rąbią!
- Precyzyjnie!
- Będzie co robić do końca wojny.
- Myślisz, że zaczniemy od nowa?
- A ty myślisz, że nie będziemy tego odgruzowywać?
- Nie ma dogodniejszego terenu jak ten, który wykarczowaliśmy.
- Pod obóz?
- Pod Gustloff!
- Ale macie, chłopcy, zmartwienia.
Może teraz pofolgują?
- Od dziś zaczną nas nosić na rękach.
- Też mi logika.
Przyszedł Kazek Matela z buzią od ucha do ucha.
- Bandwacha wystawiona!?
- Tak jest, towarzyszu lagerszuc.
- Wiadro z wodą i piachem jest?
- Tak jest!
- Ile spadło bomb?
- Nie liczyłem.
- A śpiewałeś, “Nalot, nalot w to mi graj” - czy jak to było w tej ostatniej piosence - “a pan komendant bloki dostał nagle szoku, i jak wariat lata tu i tam,,, w górze bombowiec trójmotorowiec, dziś nad nami władzę ma…”
- Heca hecą, ale jak skończą, ruszamy!
- Jestem gotów!
Kiedy wychodziliśmy przez główną bramę, nikt się nad nie czepiał, nikt nie kontrolował. Na noszach, drzwiczkach szaf, zwykłych deskach transportowali więźniowie rannych kolegów do obozu. Był to straszliwy widok. Wszystko odbywało się sprawnie, szybko, prawie milcząco.
Nie tylko rannych, ale i tych którzy nie dawali znaku życia, znosiliśmy do rewiru.
Sanitariusze i lekarze mieli pełne ręce roboty…
Zmęczeni, postanowiliśmy z Kazkiem spenetrować teren, który nas interesował. Są miejsca, gdzie nie można było dotrzeć, Palą się zakłady Gustloff, Mi-Bu, budynki gospodarcze, zabudowania i wille SS. Płoną drzewa, pali się cegła i kamienny bruk. Fosforowe zapalne bombki w kształcie 30-centymetrowych sztabek to straszliwa rzecz. Wśród tumanów unoszącego się dymu i kurzu poruszają się setki widm. Spod zgliszcz wyciągają ogorzałe szczątki ludzi.
- 3 -
Czasem trudno rozpoznać, czy to więzień lub esesman.
Znajdujemy kilku takich, którym sztaba fosforowa przebiła czaszkę, plecy i utkwiła w ciele, niszcząc doszczętnie jego część albo wypalając dziurę wielkości menażki. Tych zapalających bomb fosforowych spadło chyba kilka tysięcy.
Suchy trzask płomieni miesza się z setkami eksplozji. To wybucha amunicja w przyległych magazynach SS. Jest niebezpiecznie i dlatego idziemy w kierunku osiedla dowództwa SS. Mijamy z daleka koszary SS. Napotykamy patrole SS, które na nas nie zwracają uwagi. Przystają, gestykulują żywo, sprzeczają się. Olbrzymie po bombowe leje znaczą miejsca, gdzie spadały bomby.
- Skąd wiedzieli, że tu są schrony przeciwlotnicze?
- Muszą wiedzieć, skoro bombardowali.
Jest to cośkolwiek czystsze powietrze. Dym palących się willi esesmanów ciągnie się na północny wschód. Tu miesza się z palącą się benzyn i oliwą z garaży SS. Nieco dalej widać w płomieniach hale produkcyjne Gustloff Werke i zakładów Mi-Bau.
Mijamy grupę oficerów SS, stojących nad wylotem otworu wentylacyjnego jednego z wielu schronów przeciwlotniczych.
Oficerowie o czymś żywo rozmawiają, odmierzają krokami przestrzeń, zawracają, znowu mierzą.
Przechodząc, zrywamy czapki.
- Halt! Czego tu szukacie?
- Zabitych i rannych.
- Tu w tych stronach? Tu jest więźniom wstęp wzbroniony.
Z kamieniołomu blisko. Mogli się zapędzić. Czy możemy odejść?
Po krótkiej naradzie odbytej półgłosem rozkazali pozostać,
- Nie mów głupio! W wejście trafiła “luftmina”!
- Który z was zejdzie otworem wentylacyjnym do schronu?
- Otworem wentylacyjnym?
Spojrzałem na Kazka. Mrugnął do mnie.
- Ja wejdę, jestem szczuplejszy w biodrach… i górnikiem z zawodu…
Ugryzłem się w język. Było za późno! Już się zdradziłem!
- Was, Bergmann? A co ta biała bluza z przepaską na rękawie “Laufer Pathologie”?
- Jestem kwalifikowanym sanitariuszem.
- Coś w rodzaju ratownika?
- Tak jest!
- Więc schodź! A tak… co ci potrzebne?
- Piłka do żelaza, dwie liny i latarka elektryczna.
- Po co ci piłka do żelaza?
Kiedy wytłumaczyłem, co trzeba zrobić, by wejść w otwór, wydał polecenie jednemu z grupy, który się oddalił i przyniósł po chwili, co było trzeba. Wkrótce potem, po odcięciu masywnego daszku z blachy, opuszczono mnie w dół, w głąb schronu.
Nieznośny zapach i gorąco. Widok w nikłym świetle latarki makabryczny. Porozrywane na strzępy ciała dzieci, kobiet i mężczyzn były poprzyklejane do ścian i przewodów porozrywanych kabli i zwojów drutów. Prawie nagie ciała o olbrzymich brzuchach i piersiach nadętych na skutek potężnej siły podmuchu w czasie eksplozji powietrznej miny. Nie ma co, żelbetonowy schron był mocny, elegancko urządzony i zaopatrzony we wszystko. Były zapasy jedzenie : mnóstwo konserw, puszek, konfitur, soków. Wszystko zmieszane, stłuczone, zgniecione.
- 4 -
Wejście do schronu było zawalone. Znalazłem kilka zniekształconych, nie nadających się do użycia świec.
Gorący trupi zapach stał się nieznośny. Bliski omdlenia dałem sygnał. Po wyciągnięciu mnie zdałem relację o sytuacji w schronie. Wtedy zapytano, czy jestem gotów ponownie zejść do schronu.
Zgodziłem się, zabierając z sobą kilka świec i zapałki. Długi gumowy wąż posłużył mi za przewód powietrzny.
Płomień świecy, którym próbowałem w kilku miejscach nieszczelność zawalonego wejścia, ani drgnął. Otworem nie przechodziło żadne powietrze. Zawał był kilkunastometrowy i szczelny! Bomba to bomba.
Podciągałem zwłoki dzieci i kobiet po otwór, wiązałem pod pachami i w ten sposób wyciągano ofiary na powierzchnie. Tych którzy w otwór nie weszli, zostawiałem w schronie. Znalezione dokumenty, kabury z pistoletami i inne drobiazgi przesłałem kilkakrotnie osobnym wyciągiem.
Goniłem już resztkami sił, kiedy nareszcie skończyłem tę paskudną robotę.
Było już zupełnie ciemne, kiedy po wyjściu położyłem się ze zmęczenia na murawie.
Wysoko na prawym udzie miałem przymocowany za pomocą sznurka i obcisłych damskich wełnianych majtek pistolet z magazynkiem pełnym naboi należący do jednego z tych, którego zostawiłem pod otworem wentylacyjnym.
Wokół ciągle jeszcze się paliło.
Zwłoki i strzępy wydobytych ciał, przykryte resztkami ubiorów i szmat ułożono w równym szeregu. Po esesmańsku. Opodal nad zwłokami rozpoznanej żony i dzieci stał Schobert, pierwszy po Bogu, schutzhaftlagerfuhrer Max Schobert, morderca tysięcy bezbronnych więźniów i jeńców. Stał niepodobny do siebie, przerażony, załamany, obdarty ze swego nadczłowieczeństwa, bezradny jak zbity pies.
- Mein Gott, mein Gott - szczękał zębami, nie mogąc powstrzymać łez.
W rękach trzymał bezradnie swoją esesmańską czapkę, na której widniała trupia czaszka.
Poprosiliśmy o oddalenie się.
Po odnotowaniu naszych numerów i szczeknięciu “ hau ab “ znikliśmy czym prędzej.
Płomienie licznych pożarów oświetlały nam drogę do obozu, do którego wciąż jeszcze wnoszono rannych i zabitych.
Bilans dnia, w którym kilkaset alianckich bombowców dokonało 40-minutowego nalotu na przyobozowe fabryki i koszary SS, był “zadowalający”, jak to niektórzy określili. W czasie bombardowania zginęło 315 więźniów, przeszło 1500 odniosło ciężkie rany, a kilkaset zaginęło. Nikt nie zdołał uciec.
Straty esesmanów były niewspółmiernie niższe. Zaginęło zaledwie 80, przeszło dwustu odniosło rany, 60 zaginęło.
W czasie nalotu zginęła w obozie odosobnienia ( “Fichtenhain”) który mieścił się między koszarami SS a zakładami Gustloff - prócz czterech innych uprzywilejowanych więźniów - księżniczka Mafalda, córka króla włoskiego, Wiktora Emanuela III. W prosektorium nie różniła się niczym od innych kobiet, które poszły na wolność kominem buchenwaldzkiego krematorium.