Klechdy i legendy

img

Skarb przy krzyżu na granicy Zagaja i Łysakowa

Czasy stawały się coraz bardziej niepewne a sprzyjało temu szerząca się wieść o coraz liczniejszych wystąpieniach chłopów przeciwko szlachcie. Wieść o Rabacji Galicyjskiej z 1846r., pomimo działalności władz, aby to wydarzenie przemilczeć, rozchodziła się wśród szlachty. Obawy wystąpień mających charakter antyszlachecki i antypańszczyźniany nadal narastały, pomimo tak długiego czasu od tego zdarzenia.

Noc była dość jasna, ponieważ było to druga noc po pełni. Wśród blasku księżyca, przez zaorane już pola podążają dwie osoby, niosące ciężką skrzynię. O wadze skrzyni świadczyło to, ludzie którzy ją nieśli, co jakiś czas odpoczywali. Zmierzają w kierunku krzyża, który wyznaczał granicę pomiędzy wsiami Zagaje i Łysaków.

Pomimo dużej ostrożności aby zostać niezauważonym, wędrowców obserwuje z oddali parobek z pobliskiego majątku. Podchodzi on w ich kierunku, przygląda się z ukrycia, widzi jak kopią dół. Po włożeniu skrzyni do owego dołu dochodzi do sprzeczki między mężczyznami. Okazuje się, że jeden to szlachcic a drugi to jego sługa. Pan żąda, aby sługa przysiągł, że nikomu nie powie o tym, co zakopali i że będzie chronił własności swego pana, nawet po śmierci. Sługa żąda, aby w zamian za milczenie pan nagrodził go dużą ilością srebra. Gdy sługa przysiągł chronić majątku szlachcica za życia i po śmierci, ten wbija mu nóż prosto w serce. Ciało wrzuca do dołu gdzie znajdowała się skrzynia. Decyzję o zabiciu kompana podjął prawdopodobnie w obawie, aby ten nie wydał jego tajemnicy lub sam nie zabrał skarbu.

Parobek obserwujący to zdarzenie oddala się ostrożnie w stronę wsi, przez nikogo niezauważany. Od tego czasu całymi dniami rozmyśla o tym, co widział i co też mogła zawierać tajemnicza skrzynia. Podczas pijatyki ze swymi znajomymi w karczmie mężczyzna zwierza się współtowarzyszom i obiecuje, że wszyscy mogą się wzbogacić. Następnego dnia trzej mężczyźni ponownie spotykają się w karczmie, aby omówić poruszony temat. Uzgadniają, że kolejnej nocy wyruszą do miejsca zakopania skarbu a gdy go odnajdą podzielą równo między siebie.

W nocy spotykają się za wsią i wyruszają we trzech w stronę krzyża. Noc była ciemna, więc mogli przemknąć niezauważonymi. Gdy dotarli do celu parobek, który był świadkiem zakopywania skrzyni nie mógł sobie dokładnie przypomnieć, w którym to było miejscu. Wykopali kilka dołów, jednak na nic nie trafili. Po kilkugodzinnych poszukiwaniach usiedli na miedzy, aby odpocząć. Nagle powstał wiatr a gdy ustał pojawiła się mgła i było słychać stukot pędzących koni. Wzbudziło to wśród poszukiwaczy paniczny strach, przez co rzucili się do ucieczki, jednak we mgle stracili orientację i rozproszyli się. Pomimo że mieszkali oni od urodzenia w tej okolicy nie mogli odnaleźć drogi do domu.

Gdy nastał nowy dzień mężczyźni się znów spotkali, jednak we wsi nie mogli odnaleźć trzeciego z kompanów, który im opowiedział o skarbie. A gdy po południu przyszli na miejsce, w którym spędzili noc, ku ich zdziwieniu nie było tam śladów po kopaniu.

Przysięgli sobie, że nikomu nie powiedzą słowa o tym, co się stało, ale po upływie kilkunastu lat zaczęli rozpowiadać o tym zdarzeniu. Wieść rozniosła się po okolicy, co ściągało wielu poszukiwaczy, którzy chcieli wykopać skarb. Krzyż stojący na granicy wsi coraz częściej był przez eksploratorów dewastowany. Ludzie udali się o radę do proboszcza, a ten wraz z zaufanymi parafianami przestawił w nocy krzyż na inne miejsce.

Do dziś ludzie z okolicznych wsi wspominają o dziwnych zjawiskach, jakie działy się w tym miejscu, wiele jest też opowieści od osób, które osobiście doświadczyły niewyjaśnionych zdarzeń. Niektórzy mówią, że zabity sługa dotrzymał przysięgi i nadal chroni skarbu swego pana przed chciwymi ludźmi, chcącymi go posiąść. 



Nieziemskie zjawisko w Rembieszycach

Legenda zamieszczona w czasopiśmie „Pielgrzym Polski. Pismo Polityczne i Literackie” z 1833 roku.

We wsi Rembieszyce o pół mili od Jędrzejowa odległej, zdarzył się wypadek następujący. W wigilię Bożego Narodzenia wieśniacy zgromadzeni przed mieszkaniem wójta ujrzeli z dala defilowanie wojska. Przerażeni, że to moskale, i że od nich oprócz kwater tysięczne rekwizycje wymagać będą w osłupieniu stanęli, lecz wojsko zbliżające się dało im poznać, mundury granatowe i białe.

Czy to być może! To nasi, zawołali!

Tymczasem żołnierze w porządku przeszli i ciągnąc ku pobliskiemu laskowi zupełnie z oczu znikli.

W wigilię trzech króli, w obecności przybyłych właśnie na śledztwo komisarzy, toż widowisko ukazało się na nowo na pobliskim cmentarzu. Gonili komisarze za tym mniemanym wojskiem, ale ze zadziwieniem i przerażeniem nie dostrzegli śladów na śniegu a rychło i sama mara we mgłę się zmieniła.

Gadano wiele, policja kazała wierzyć, że to było złudzenie, a starzy powiadali, że za rewolucji Kościuszkowskiej podobneż cuda w błogosławionych Rembieszycach widzieli.



img

Prawdziwa legenda o Smoku Wawelskim

fragment z kroniki Mistrza Wincentego Kadłubka

Błogosławiony Wincenty Kadłubek, patron Jędrzejowa jest autorem najstarszej znanej wersji „Legendy o Smoku Wawelskim”. Legenda ta odbiega od wersji, które są powszechnie znane dziś. Za PRL promowano wersję, w której to Szewczyk - przedstawiciel „ludu pracującego” zabija smoka. W wersji autora Kroniki Polski smoka zabijają synowie Kraka.

„(..) był bowiem w załomach pewnej skały okrutnie srogi potwór, którego niektórzy zwać zwykli całożercą. Żarłoczności jego każdego tygodnia według wyliczenia dni należała się określona liczba bydła. Jeśliby go mieszkańcy nie dostarczyli, niby jakichś ofiar, to byliby przez potwora pokarani utratą tyluż głów ludzkich. Grakch, nie mogąc znieść tej klęski, jako że był względem ojczyzny tkliwszym synem niż ojcem względem synów, skrycie synów wezwawszy, przedstawił [im swój] zamiar, radę przedłożył. Grakch polecił synom wykazać się odwagą i zabić smoka. Gdy więc [synowie Grakcha] doświadczyli po wielokroć otwartej męskiej walki i daremnej najczęściej próby sił, zmuszeni zostali wreszcie do podstępu. Bowiem zamiast bydląt podłożyli w zwykłym miejscu skóry bydlęce, wypchane zapaloną siarką. I skoro połknął je z wielką łapczywością całożerca, zadusił się od buchających wewnątrz płomieni. I zaraz potem młodszy napadł i zgładził brata, wspólnika zwycięstwa i królestwa, nie jako towarzysza, lecz jako rywala. Za zwłokami jego z krokodylowymi postępuje łzami. Łże, jakoby zabił go potwór, ojciec jednak radośnie przyjmuje go jako zwycięzcę. Często bowiem żałoba przezwyciężona zostaje radością ze zwycięstwa. Tak oto młodszy Grakch przejmuje władzę po ojcu, dziedzic zbrodniczy! Atoli dłużej skalany był bratobójstwem niż odznaczony władzą. Gdy bowiem wkrótce potem oszustwo wyszło na jaw, gwoli kary za zbrodnię skazany został na wieczne wygnanie (…)



Jak powstał kościół w Mierzwinie a parafia pozostała w Grudzynach

Pierwszy kościół na ziemiach obecnej parafii Mierzwin znajdował się we wsi Grudzyny, istniał on już przed 1236r. W źródłach widnieje wpis z roku 1236r. o Mirosławie, plebanie z Grudzyn, który płacił na świ¬ętopietrze 23 skojce w dwóch terminach.[1]

Kościół był zbudowany z drewna na kamiennych fundamentach. Stan świątyni był na tyle zły, że w XV w. podjęto decyzję o budowie nowej. Wśród parafian najbardziej niezadowolenie budziła lokalizacja nowego kościoła. Mieszkańcy Grudzyn chcieli, aby kościół nadal był w ich wsi, natomiast według planów miał się on znajdować w sąsiednim Mierzwinie.

Konflikt pomiędzy mieszkańcami Grudzyn i Mierzwina narastał. Gdy rozpoczęto budowę i postawiono mury oburzeni mieszkańcy Grudzyn pod osłoną nocy burzyli to, co w dzień wybudowali murarze. Do takich incydentów dochodziło bardzo często, co uniemożliwiało ukończenie budowy. Parafianie z Grudzyn tłumaczyli swój czyn tym, że nie chcą nowego kościoła, bo mają swój w Grudzynach.

Nikt nie mógł rozwiązać tego problemu jaki wyniknął z nowej lokalizacji kościoła. W poszukiwania rozwiązania angażowali się okoliczni proboszczowie i możni, sprawa otarła się nawet o biskupstwo, jednak bez powodzenia. Nie widząc już nadziei na wyjście z tej sytuacji po mszy niedzielnej zwołano wszystkich mieszkańców Grudzyn, Mierzwina, aby w końcu dojść do porozumienia. Chłopi z Grudzyn nie chcieli ustąpić, uważali, że kościół jest w Grudzynach i tak powinno zostać a nowy im jest niepotrzebny. Stawiano też tezy, że kościół we wsi czyni ją „lepszą” i obdarza bożą opieką. Pleban z Grudzyn nie chciał się wycofywać z budowy w Mierzwinie, bo w budowę włożył już pewną sumę pieniędzy. Radzono tak przez kilka niedziel, każdy stawiał na swoim i nie chciał ustąpić aż w końcu uradzono, że kościół będzie stał w Mierzwinie a parafia będzie się zwała Grudzyny. To rozwiązanie zaakceptowali parafianie z Grudzyn, co pozwoliło na wznowienie budowy.

Kościół w Mierzwinie zbudowany z cegły powstał, choć dokładnej daty jego budowy nie znamy. Wiemy tylko, że wzniesiono go w drugiej połowie XVI stulecia. Jeszcze na początku XX w. ludzie wskazywali miejsce dawnego kościoła, które było¬ wysadzone tarniną i krzyż stał w tym miejscu. Niedawno plac ten zaorano.

Przez kolejne wieki od wybudowania kościoła wieś Mierzwin i Grudzyny niejednokrotnie miały jednego właściciela, a częste podziały majątków doprowadzały do tego że ziemia, na której stał kościół włączano raz do Mierzwina a innym razem do Grudzyn. Po upadku I Rzeczpospolitej zaborcy w oficjalnych dokumentach często używali nazwy „Parafia Mierzwin”, wśród ludu nazwa funkcjonowała do czasów po II wojnie światowej.

[1] Wiśniewski Jan, Historyczny opis kościołów, miast, zabytków i pamiątek w jędrzejowskiem, 1930r., s.275



img

Plaga węży w Stawach

W pobliżu parku w Stawach, przy drodze do Imielna, stoi zagadkowa figura Matki Boskiej z roku 1769, a odnowiona została 6.VII.1986r. - „na postumencie z datą 1769, wyobrażony jakby skręcony bałwan wody, na nim zaś glob z symbolicznym wężem - zaś na szczycie Matka Boża”.

Z ową figurą wiąże się legenda, że w okolicy pojawiło się mnóstwo wężów. Gady nie dawały ani ludziom ani zwierzętom spokoju – wszędzie było ich pełno. Próbowano je wytępić na różne sposoby, jednak wszystkie działania okazywały się bezowocne. Gdy ludzie z obawy zaczęli się modlić o pomoc, we wsi zjawił się tajemniczy pielgrzym i zapytał mieszkańców: „co słychać?”. Ludzie opowiedzieli mu, że źle się u nich we wsi dzieje, bo wszędzie jest pełno węży i nie dają im spokoju. „No to wam pomogę” - rzekł pielgrzym i nakazał wykopać dół. Gdy polecenie zostało wykonane, zaczął coś odmawiać modły i gwizdać, a gady pełzły do dołu. Gdy ludzie chcieli zakopywać dół, mężczyzna zauważył, że to są jeszcze nie wszystkie węże, znów zaczął odprawiać rytuały i gwizdać.

Na koniec wpełzł tam duży wąż z koroną na głowie, czyli król wężów. Wtedy pielgrzym polecił zasypać dół i znajdujące się w nim gady. Na jego miejscu mieszkańcy postawili potem figurę zwaną „Matki Bożej na wężach”.



Skarb w okopach w Jasionnie

Podczas wojny pozycyjnej nad Nidą czterech żołnierzy austrowęgierskich będąc na nocnym patrolu w okolicach wsi Borszowice natrafiło na dwóch rosyjskich zwiadowców. Żołnierzom C.K. udało się zaskoczyć Rosjan i wzięto ich do niewoli. Schwytani zaproponowali, że w zamian za to, że zostaną zwolnieni wskażą miejsce gdzie ukryli znaczne kosztowności. Żołnierze wahali się co zrobić, obawiali się, że to może być pułapka, jednak chęć zysku zwyciężyła. Poszli w las, gdzie Rosjanie wskazali miejsce zakopania drogocenne klejnoty, prawdopodobnie zrabowane okolicznej ludności. Gdy odkopali skarb podzielili go między siebie, po czym puścili jeńców wolno. Po powrocie do Jasionny ukryli skarb, zakopując go w okopie. Za kilka dni nastąpiła ofensywa państw centralnych, wojska austrowęgierskie stacjonujące w Jasionnie ruszyły w bój, posuwając się w pogoni za Rosjanami.

Przesunięcie się frontu i dalsze działanie wojenne sprawiły, że wojacy którzy ukryli skarb, nie mieli jak się do niego dostać. Powrócili do Jasionny dopiero kilka lat po I wojnie światowej. Mieszkańcom wsi oznajmili, że przybyli tu szukać śladów po zabitym kompanie. Jednak we wsi zasypano okopy, co utrudniło poszukiwanie. Po dwóch dniach pobytu i bezowocnych poszukiwaniach żołnierze opuścili wieś w obawie, że informacja o ich pobycie dotrze do Jędrzejowa.



imgRosyjski konwój ze złotem

Rankiem, 8 Czerwca 1864r. wyruszyła z Kielc w stronę Krakowa przez Jędrzejów i Sędziszów potężna eskorta, konwojująca trzy wozy. Żołnierzom carskim towarzyszyło szesnastu kozaków oraz dwa działka. Całym tym odziałem dowodził dość młody porucznik Sołowiow (Соловьёв). Żołnierze, których prowadził byli typowym „fortecznym ludem”, łazikami, przestępcami, zdegradowanymi oficerami, jakich zwykle zsyłano do twierdz imperium na poprawę i dla bezpieczeństwa oraz podniesienia morale innych, bardziej wartościowych garnizonów. Jednak do owej misji żołnierze ci byli idealni.

Konwój poruszał się z zachowaniem najwyższej ostrożności, w okolicznych lasach pełno było powstańczych oddziałów. Rosyjscy żołnierze, ubezpieczani przez konny patrol kozacki maszerowali więc w milczeniu, co jakiś czas tylko któryś z nich zerkał ciekawie na towarzyszące im wozy. Mieli je dostarczyć do Krakowa, a znajdowało się na nich: 201 tysięcy rubli w złocie i asygnatach, w tym 123 tysiące rubli wysłane przez warszawską intendenturę wojskową do Lublina, 72 tysiące rubli należące do osób prywatnych oraz 6 tysięcy rubli w papierach wartościowych a także inne kosztowne rzeczy, zrabowana właścicielom pobliskich majątków. O przejęcie takiego skarbu mógł się pokusić każdy, a już na pewno dowódcy oddziałów powstańczych operujących w tamtym regionie.

W odległości około 15 km od Miąsowy konwój został podzielony na trzy grupy - pierwsza grupę stanowiło 10 żołnierzy rosyjskich i 12 kozaków, którym powierzono do konwojowania jeden wóz ze złotem. Grupa ta podążyła w kierunku Jędrzejowa a następnie kierując się na Sędziszów rozbiła obóz w lesie około 8 km od Jędrzejowa w okolicach wsi Olbrachcice, Zagaje i Września. Wysłany przez ową grupę zwiadowca, który miał zbadać teren przyniósł informację, iż w okolicy znajduje się dość liczny odział powstańców dobrze uzbrojony. Dowódca konwoju w obawie przed spotkaniem się z owym odziałem postanowił przeczekać do rana, aż powstańcy ustąpią z tych terenów.

10 czerwca około godz. 1 w nocy, 5 kozaków zwiadowców napotyka się na odział powstańców, w tej potyczce trzech kozaków zostało zabitych jeden pojmany a jednemu udało się zbiec. Dowódca konwoju w obawie przed kolejnym atakiem (pojmany zwiadowca mógł wyjawić, co przewożą) i utratą ładunku decyduje się na ukrycie złota, ponieważ taki właśnie był rozkaz: w razie problemów złoto zakopać na dość dużej głębokości. Decyduje się też na wezwanie pomocy i sprowadzenie oddziałów rosyjskich, stacjonujących ok. 50 km od Zagaja. Podobno zawartość wozu ukryto w lesie, w bliskiej odległości od drogi z Zagaja do Olbrachcic, w kilku miejscach. Pomoc konwojentom wozu przyszła za późno i odział został w całości wymordowany a informacja o ukryciu zawartości wozu pochodziła od żołnierzy, którzy wyruszyli po pomoc, nie wiedzieli jednak gdzie jest złoto, bo opuścili konwój przed jego zakopaniem.

Jest raczej pewne, że Powstańcy Styczniowi nie przejęli złota, ponieważ wóz, na którym było przewożone pozostał zniszczony na placu boju, zabity też został jeden z trzech koni. Nigdzie w żadnych materiałach nie pojawiła się informacja o przejęciu jakichkolwiek kosztowności przez powstańców.

Wysokim urzędnikom guberni kieleckiej zależało, aby ukryć ten fakt transportu złota, ponieważ było ono własnością Cesarstwa Rosyjskiego a w tajemnicy przywłaszczyli je sobie rosyjscy urzędnicy Królestwa Polskiego. Dlatego w obawie, iż wiadomość o tym dojdzie do Petersburga całą sprawę pominięto a żołnierzy związanych z tą sprawą wycofano z Królestwa i nie podjęto poszukiwania ukrytych skarbów.

Pozostała część kolumny dotarła inną drogą do wyznaczonego celu bez żadnych poważniejszych incydentów.



img

Atak wilków na Imielno

Działo się to na polach Sobowic, Imielna, Motkowic, w czasach zanim na ziemi świętokrzyskiej usłyszano dźwięk szwedzkiego oręża, w czasach, kiedy Polska i Litwa były potęgą.

W lesie, w okolicy Imielna grupa mężczyzn pracujących przy wyrębie lasu, wracając z pracy idąc przez las usłyszała przeraźliwe wycie i skowyt wilków. Gdy wyszli z lasu ujrzeli jak w oddali siedziała wataha wilków. Stadu przewodził osobnik, który wyróżniał się od pozostałych tym, że był z nich największy. Ludzie powiadali, że jeszcze tak dużego wilka nie widzieli. Gdy stado ruszyło w pogoni za gromadą saren drwale w przerażeniu udali się do wsi.

Nazajutrz wieś Sobowice obiegła wiadomość, że na jednym z pastwisk stado wilków zagryzło dwie jałówki. Świadkowie również w tym przypadku zauważyli, że przewodnikiem tej hordy składającej się z około 10 osobników był samiec wyróżniający się tym, że był dość dużych rozmiarów a reszta stada posłusznie reagowała na jego warknięcia.

W kolejnych dniach pojawiło się coraz to więcej informacji o atakach wilków. We wsi Stawy parobek pilnował w nocy stada krów. Nad ranem wilki zaczęły podchodzić do bydła i przedarły się przez prowizoryczne ogrodzenie. Mężczyzna wszczął alarm, który zbudził śpiących innych parobków. Zanim pomoc nadeszła wataha zagryzła kilka sztuk zwierzyny. Wilki przetrzebiły także zwierzynę łowną, w wyniku, czego okoliczne lasy praktycznie zupełnie opustoszały.

Na pomoc ludności przybył sam starosta Chęciński ze swoim oddziałem, który polował w tej okolicy. Przez cztery dni organizowano obławy, w których zabito kilkanaście wilków. Padł też przywódca stada, którego ludzie nazywali królem watahy.

Gdy wszyscy myśleli, że to już koniec nieszczęść z wilkami stało się zupełnie coś odwrotnego. Przy zabitym „królu watahy” zaczęły się gromadzić wilki, a z dnia na dzień było ich coraz więcej. W przedwieczornej ciszy słychać było przeraźliwe wycie, które milkło dopiero nad ranem, tak jakby oddawały cześć zabitemu przywódcy.

Gdy nastała zima ataki wilków się nasiliły. O zachodzie słońca okoliczna ludność ze strachem zamykała się w domach. Wilki były tak zuchwałe, że atakowały dzieci i osoby dorosłe w pobliżu domostw. O braku respektu tych drapieżników przed ludźmi świadczy fakt, że napaści te miały miejsce na głównej i ruchliwej drodze z Jędrzejowa do Pińczowa.

Na wszelkie sposoby starano się zapobiec owemu niepokojącemu zjawisku, zaczęto więc organizować liczne obławy na wilki. Rozkopywano również gniazda i wybierano z nich szczenięta. Wykładano także zatrute owce. Wszystkie te starania nie dawały rezultatów. Obawy się nasiliły, gdy w południe wataha zaatakowała bawiące się dzieci w pobliżu swojego gospodarstwa w Bełku. Dzieci nie miały szans na ucieczkę zostały bestialsko zagryzione a ludzi, którzy ruszyli im z widłami na pomoc wilki dotkliwie pogryzły.

Noc na dobre zagościła już, a księżyc w pełni swoją zimną poświatą rozbijał jej mroki. Jego blask rzucał cienie na skrzący się śnieg. We wsi Sobowice pojawiło się dwóch mężczyzn. Szukali pomocy, bo podczas obozowania w okolicach Nidy wilki ich zaatakowały i rozszarpały ich konie. Jeden z przybyszy był pułkownikiem chorągwi a drugi był jego żołnierzem, wieźli oni pisma z Ukrainy, lecz z powodu śnieżycy pobłądzili i dotarli w te okolice. Tej samej nocy na Imielno spadła nawałnica wilków, olbrzymia wataha pustoszyła wieś a mieszkańcy byli bezradni. Próbowano intruzów przegonić ogniem, co przyczyniło się do powstanie kilku pożarów.

Nazajutrz była niedziela, w parafialnym kościele na nabożeństwie było garstka osób. Parafianie z okolicznych wiosek bali się opuszczać swoje domostwa, aby w drodze nie zostać zaatakowanym przez bestie. Na mszy stawił się też pułkownik. Gdy pleban poruszył problem, jaki dręczy mieszkańców wojskowy wstał i przysiągł ludziom, że jak będzie w Warszawie to poprosi o pomoc nawet samego króla.

Pułkownik dotrzymał słowa i na kilka dni przed Wigilią Bożego Narodzenia w Jędrzejowie pojawiła się pomoc. Przybyły oddział składał się z 30 żołnierzy i 20 Tatarów, którzy byli znakomitymi myśliwymi i świetnie strzelali z łuku, nawet podczas jazdy konnej. Kiedy przejeżdżali w kierunku Imielna przez gnębione wsie byli witani jak bohaterowie i wyzwoliciele.

Następnego dnia zwołano wszystkich mieszkańców Sobowic, Imielna, przybyły też delegacje z Motkowic, Staw, Bełku, Mierzwina. Oddziałem, który miał uwolnić wszystkich od wilków dowodził młody podporucznik Michaił wywodzący się ze szlachty Ruskiej. Uznał on, że jutrzejsza noc będzie najlepsza na to, aby wyruszyć na palowanie. Nakazał on chłopom szykować pochodnie, widły, siekiery, włócznie.

Tak jak planowali, następnego dnia w południe wszyscy, którzy mieli zamiar wziąć udział w ekspedycji zebrali się pod kościołem w Imielnie. Gdy zbliżał się wieczór i było słychać przeraźliwe wycie wilków proboszcz udzielił im błogosławieństwa po czym ruszyli w kierunku nadnidziańskich bagien i lasów. Maszerowali w długiej kolumnie, za wsią podzielili się na kilka mniejszych grupek.

Jedna z grup przedzierając się przez las w kierunku słyszalnego skowytu dotarła na obrzeże lasu gdzie wataha siedziała przy upolowanej zwierzynie. Do wyśledzenia wilków używano psa tropiącego. Wydano rozkaz, aby ich otoczyć. A gdy już zrobiono okrąg z pochodni wokół wilków, Tatarzy zaczęli strzelać do nich z łuków. Kolejna strzała poszybowała w kłębowisko i następna. Wilki zmieszane stały i patrzyły nie wiedząc, co począć.

Nagle z hordy wilków oderwał się potężny basior i rzucił się na podpułkownika. Ten odrzucił łuk i zza pasa wydobył siekierę. Mocny cios obalił wilczysko. Jednak ta szarża obudziła wolę walki w pozostałych wilkach. Zaczęły się rzucać na ludzi, którzy niedoświadczeni w bojach w popłochu zaczęli uciekać porzucając pochodnie. Krzyk i hałas usłyszała inna grupka łowczych i przybyła z pomocą i odstraszyła ogniem osobniki atakujące spanikowanych chłopów. Chodź obyło się bez ofiar śmiertelnych, to kilka osób zostało pogryzionych. Strzały z łuków powaliły kilku drapieżników. Rannych nakazano odstawić do wioski a reszta ruszyła w pogoń.

Inna grupa złożona z około 30 osób po dotarciu w lasy Mierzwińskie zasiadła przy ognisku, aby odpocząć po trudach wędrówki. Nagle w pobliżu ich obozowiska było słychać wycie, do pojedynczego głosu dołączyły inne, zew zbliżał się i narastał. Wśród blasku księżyca będącego w pełni widać było krążące osobniki.

Rozzuchwalone bezczynnością ludzi podchodziły coraz bliżej aż ich bure ciała wyraźnie było widać w świetle ognia. Jeden z żołnierzy wycelował spokojnie do najbardziej zuchwałego basiora z pistoletu i wypalił. Wilk rzucony siłą wystrzału skoczył w górę i zwalił się na ziemię. Reszta zgrai zniknęła w lesie, aby po chwili znów zacząć podchodzić obozujących ludzi. Wilki leżały wkoło obozowiska czekając cierpliwie aż zgaśnie ogień. Co jakiś czas oddawano z nad ogniska strzał z łuku w kierunku wilków, zabito kilka sztuk.

Gdy miało świtać rozległ się dźwięk dzwonów dochodzących z Imielna. Wszyscy łowczy podążyli w kierunku wsi. To, co tam zostali przeszło ich wyobrażeniu, wieś była doszczętnie splądrowana przez stada zdziczałych wilków, po wiosce leżały strzępy rozszarpanej zwierzyny a nawet ludzkie ciała. Bestie wdzierały się do chałup, podkopywały się do obór. Przerażona ludność zaczęła się chronić w kościele, atak wilków uznano, jako szatański.

W kolejnych dniach wycie wilków umilkło tak jakby opuściły te tereny. Trudno też było spotkać jakiegoś w okolicy, tropiono je jednak bez efektów. Miejscowa ludność długo wierzyła że była to kara za jakiś przewinienie wobec Boga. Ten tragiczny dzień był ostatnim dniem tak drastycznych ataków wilków na wsie i ludzi.

zebrał i opracował: Marek Galant

Więcej w tej kategorii: « Żołnierze-górnicy Krzyż w Ciernie »