Wspomnienia z lat 1944 - 1945: tajne komplety, wyzwolenie i szkoła.

na fotografii: Kapliczka przy ul. 11 Listopada

galeria

Tajne komplety

W roku 1944 pani Anna Bilewicz – ciocia mojego serdecznego koleżki Rysia Bilewicza postanowiła nauczyć nas pisania, czytania i rachunków – tak wówczas nazywała się matematyka.
Dom państwa Bilewiczów był wtulony w dość spory sad rozciągający się przy ul. Klasztornej (dziś 11 Listopada), za dużą kapliczką.

Na podłodze były rozsypane zabawki dziecięce a na stole gra w „chińczyka” zaś na zeszyty umówiona skrytka za kredensem – gdyby nagle była jakaś kontrola.

W tym okresie tajne komplety były bardzo modne, mimo ogromnego terroru okupantów większość uczniów, szczególnie starszych, pobierała tajne nauki u bardzo odważnych nauczycieli, bo za to groził obóz śmierci. Wiem o tym, że na tajne komplety chodził też mój starszy brat, ale to była tak wielka rodzinna tajemnica, usłyszałem kiedyś nazwisko „Gierczak”. Gierczakowie wyjechali po wyzwoleniu do Wrocławia, gdzie później zrobili karierę w dziedzinie prawa.

A nasze komplety były bardzo udane bowiem po wyzwoleniu trafiliśmy do szkoły od razu do klasy trzeciej.
Z panią profesor Anną Bilewicz spotkałem się jeszcze w klasie 6-tej, kiedy uczyła nas języka francuskiego. Uczyła śpiewaniem piosenek – dobrze, bo do dziś pamiętam dwie piosenki. A Rysiu z Rodzicami wyjechał do Prószkowa.

W tym czasie miałem również inne tajne komplety – wesołe. Mianowicie u państwa Kalininów grupa chłopaków postanowiła założyć tajny kabaret. Naszym guru był, nieco od nas starszy, Jędrek (tak, to ten znany pisarz Andrzej Kalinin z naszego Jędrzejowa) a piosenką wiodącą była: „w jędrzejowskim magistracie wisi Hitler na szpagacie i się kiwa w lewo w prawo a publika bije brawo". Wszystko odbywało się pod czujnym okiem Pani Kalinin, która miała zdolności zrobić coś z niczego n.p. nakarmić głodna gromadkę czy naprawić spalona żarówkę.


img

Wyzwolenie

W styczniu 1945 roku front wojny był coraz bliżej Jędrzejowa. Huk armat był coraz głośniejszy a po niebie, szczególnie nocą, fruwały radzieckie „kukuruźniki” i zrzucały nocne race – flary, a raz nawet bombę, która miała trafić w „Zeork” budynek z sercem jędrzejowskiej energetyki. Budynek ocalał, za to bomba zrobiła ogromny lej i przypadkowo zginął pasterz kóz pan Papież.

Jędrzejów nocą był zaciemniony, w każdym domu musiały być czarne rolety, czego pilnowali i rygorystycznie sprawdzali niemieccy policjanci. W dniu 15 stycznia nagle zrobiło się cicho i pusto na ulicy. Wszystko obserwowaliśmy przez okienko z piwnicy Państwa Lechów, u których w oficynie wówczas mieszkaliśmy. Bez Taty, bo Tato miał służbę na kolejce po południu i gotował kartoflankę. A ja koło Niego się pętałem i widziałem jak niemiecki żołnierz z plecakiem i karabinem uciekał przez pole na tą kolejkę.

Nagle z chrzęstem nadjechała tankietka od strony rynku zatrzymała się na skrzyżowaniu ulic (obecnie 11 listopada i Okrzei) i wyszło z niej kilku radzieckich żołnierzy. My wyszliśmy z piwnicy. Do naszej grupki podeszło dwóch „sołdatów”. Wszyscy płakaliśmy.
No nie nada - wy swobodne” (no, nie trzeba, jesteście wolni) powiedział jeden z nich i zainteresował się zegarkiem pana Lecha – mistrza stolarskiego, który w kamizelce miał zegarek w kieszonce.
Jędrzejowskie ulice po wyzwoleniu były puste a większość sklepów rozbebeszona i okradziona. Na rynku w narożnym budynku była ogromna dziura a wnętrze było wypalone. Dowiedziałem się, że w sklep z dewocjonaliami wjechał czołg a sklep się spalił.

na fotografii: za Moniką Żeromską, w głębi po lewej stronie
budynek ZEORKu przy ul. Bizorędzkiej (obecnie Piastowska)


img

Szkoła

We wrześniu 1945 roku zostałem zakwalifikowany do klasy trzeciej. Z tajnych kompletów umiałem już trochę czytać, pisać i rachować, a poza tym miałem już 9 lat.

Szkoła mieściła się przy ul. Kościelnej, tuż przy mostku na Brzeźnicy. Z prawej strony drogi były sale lekcyjne a po lewej dyrekcja i pokoje nauczycielskie. Początki były bardzo trudne. Nie było na czym siedzieć więc do szkoły trzeba było nosić taborety.

Ale powolutku wszystko się unormowało nawet dostaliśmy ławki z dziurą na kałamarz z atramentem. Te kałamarze miały taki wyprofilowany rant, żeby nie można było napić się atramentu, bo byli wówczas także i tacy „ochotnicy”. Jak już był atrament, to zaczęliśmy pisać obsadką, do której wciskało się metalową stalówkę. A przy pisaniu często robiły się okropne kleksy, które można było wysuszyć bibułą.

W Jędrzejowie wówczas był jeden sklep z przyborami szkolnymi. Do tego sklepu wchodziło się po dużym schodku a w środku były różne „cuda” np. klej, który się nazywał „berlaj”, wielkie arkusze „brystolu” a w okresie świątecznym nawet kolorowe bibułki i małe świeczki.

W szkole, za różne „wybryki”, stosowane były kary cielesne. Na przykład za podłożenie koledze (a nawet nauczycielowi) mokrej gąbki, ułożenie przy tablicy kawałka sera zamiast kredy no i oczywiście nie odrobienie lekcji zadanej do domu.

Najbardziej popularna była tzw. „łapa” wymierzana w dłoń przez nauczyciela piórnikiem drewnianym lub bambusową pałeczką. Po dobrze wykonanej „łapie” dłoń puchła na kila godzin. Za wybryki w czasie lekcji była kara: stanie lub klęczenie w kącie. Można było też wylecieć za drzwi szczególnie za puszczenie „bąka ״.

Najgorsza kara to pozostanie w klasie po skończonych lekcjach na godzinę lub dłużej. W mojej szkole nie było kar bicia, choć słyszałem o takowych w innych szkołach.

W tej szkole przetrwałem do klasy 6-ej. Do klasy 7-ej zostałem przeniesiony do gmachu obecnego  Liceum im. M. Reja, gdzie utworzono „klasę do ćwiczeń” dla przyszłych pedagogów.

 
na fotografii: budynek dawnej szkoły powszechnej, obecnie przedszkole

 

Janusz LUDOROWSKI - Jędrzejowianin
urodzony na Podklasztorzu, w gospodarstwie p. Bukowskich (przy wejściu na ścieżkę do Klasztoru)
od 1961r. mieszkający w Wałbrzychu